Świetlisty znak na niebie. Według wielu przepowiedni znakiem zapowiadającym koniec świata ma być świetlisty znak na niebie - kometa z długim ogonem, widoczna z każdego punkt na Ziemi. Po jej pojawieniu się mamy cztery lata na poprawienie naszego postępowania. Jednak ludzkość zlekceważy ten znak i na Ziemi nadal panować będzie
Wojna. Wrogów dzieli ocean. Z oceanu wynurza się łódź. Z łodzi, po krótkim przygotowaniu, startuje samolot. Maszyna jest zbyt wolna, nie może obrać za cel wielkich miast, gdzie wrogowie dzień i noc patrzą w niebo. Stąd nieco urażona ambicja u pilota. Będzie atakował las. Lot bezsensowny, chyba, że zamiast bomb burzących niesiesz termiczne. Las + zapałki = pożar, a co dopiero las + sto pięćdziesiąt kilogramów materiałów zapalających. To cios w przemysł drzewny, to pożar na wielkim terenie, to terror wśród wrogów, którym wydawało się, że są bezpieczni. Na to liczy pilot. Leci podpalić kraj, którego piloci zabierają do kabinach samolotów zdjęcia kobiet i dzieci. On ma ze sobą miecz. Od czterystu lat służył jego przodkom. Zabijali nim wrogów, a czasem, jeśli wypadało, także siebie. Widzi krew na ostrzu, gdy zrzuca dwie bomby na dymiący mgłą las. Kątem oka dostrzega jeszcze miasteczko, które zna z map, po czym zawraca nad Pacyfik. Niestety, nie pił wcześniej piwa z ludźmi z miasteczka. Powiedzieli by mu, że o tej porze roku w lesie jest prawie tak mokro, jak w ocenie. Bomby gasną w kłębach czarnego dymu. Jedną z nich znajdują leśnicy. Druga dymiła zbyt krótko, nigdy jej nie znajdą, śpi do dziś pod potężnymi paprociami Oregonu. To pierwszy i ostatni raz, gdy japoński samolot zbombardował północną Amerykę. Pilot jeszcze tego nie wie. Nie wie też, że dowódcy postawią na przyszłość na tańsze balony zapalające. Nie wie, że będzie uczył pilotów kamikaze. Nie wie, może na szczęście, że barbarzyńcy wygrają, a cesarz Japonii ogłosi, ku rozpaczy poddanych, że nie jest bogiem. Jednak największe zaskoczenie w życiu pana Nobuo Fujity, jedynego pilota, który zbombardował Stany Zjednoczone, nadejdzie dwadzieścia lat po tamtym locie. Pracuje w firmie produkującej drut. Czasy są ciężkie, ale pan Fujita jest inteligentny i pracowity. Stereotypowy Japończyk. Wyobraźmy sobie, jak pewnego wieczoru otwiera list z amerykańskiej ambasady i pierwszy raz od lotu nad zamglonym lasem przypomina sobie widziane przelotem miasteczko. Brooking założył w 1908 roku pan John E. Brookings, prezydent Brookings Lumber and Box Company, zamierzający przerobić sekwoje południowego Oregonu na równie zielone dolary. Miejsce było dobre, drzewo można było ładować na statki. Miasteczko rosło, a jego mieszkańcy walczyli w obu wojnach światowych, zwłaszcza w drugiej. Mieli o czym mówić po pracy w tartaku. Nad piwem wybuchał śmiech, ilekroć ktoś porównał gaszenie tamtej bomby do odbijania Filipin, albo lądowania na Iwo Jimie. Jakiś weteran rzuca, niczego wam nie ujmując, chłopaki, ale po drugiej stronie oceanu Żółtki walczyli trochę dzielniej. Śmiech ustawał, bo przypominali sobie poległych kolegów. Kilkutysięczne miasteczko musiało mieć długą listę nazwisk. Żart o wojnie może łatwo okazać się niewypałem. Dlatego śmiech czasem nie wybuchał, a głośniejsze od niego milczenie. Potem z baru wytaczał się były marines, którego Pacyfik zabił dużo wcześniej, zanim ostatni raz wystrzelił z broni we własnym kierunku. Tylko umarli widzieli koniec wojny, powiedział tysiące lat temu Platon, patrząc na żołnierza, który wrócił, a przecież wrócić nie potrafił. Tak musiało być w tamtym miasteczku. A mimo to Brooking, jak mawiają Amerykanie, toczyło się dalej, razem z ładowanymi kłodami i z życiem, co łatwo zapomina. Pewnego dnia wśród śmiechów w jednym z pubów coś wykiełkowało. List, jedni mówili, że durny, drudzy, że genialny. Ci, co go wysłali, otrzymywali potem inne listy, z zapewnieniem, że ani oni, ani ich dzieci nie przeżyją wizyty tego Żółtka. Pan Nobuto Fujita skonsultował się ze swoim rządem. Uzyskał potwierdzenie. Amerykanie nie będą go sądzić za tamtą bombę. Chcą, by był honorowym gościem corocznego festiwalu Azalii. Mimo zapewnień o wyciągniętej do pojednania dłoni, wziął miecz. Gdyby chcieli go upokorzyć, licząca cztery stulecia stal dałaby mu honorową śmierć. Nie było takiej potrzeby. Kwiaty na festiwalu pięknie pachniały. Jedna z pań od listu powiedziała, że dopiero widząc swojego synka, jak z żoną pana Fujity czyta książeczkę o zwierzętach, zyskała pewność, że to nie był błąd. A przecież cała historia była możliwa, bo las był mokry. Gdyby bomby wybuchły i pożar kogoś zabił, byłoby inaczej. Trudniej. Wyobraźmy sobie uczucia Polaków na wieść o zaproszeniu pilotów, co bombardowali w trzydziestym dziewiątym, by wzięli udział w dniach Wielunia. W Brooking wielu było niezadowolonych, zwłaszcza wśród tych których wojna kosztowała, choć z każdym przyjazdem Japończyka jakby się wykruszali. Niektórzy mówili jednak, że to nie tyle chrześcijaństwo, to zaproszenie, ile gonienie za sławą. Jakaś wioska w Alabamie ma różowego aligatora, miasteczko w Kansas słynie z faceta, który przeżył porwanie przez trzy tornada, my będziemy mieć Japończyka, który prawie nas zabił. Jakkolwiek by nie było, miecz dwa razy starszy, niż Stany Zjednoczone, spoczął w lokalnej bibliotece. Brooking pogrzebało zemstę pod zasadzoną na miejscu zrzutu sekwoją. Nie chodzi jedynie o to, by się wzruszyć tym pojednaniem, tym, że po latach pilot został przyjacielem miasta. Być może ciekawsze jest jeszcze to, czym ten człowiek, Nobuto Fujita, zapełniał życie. Na przykład honorowymi przysięgami. Japończyk! Obiecał, że ufunduje studentom z Brooking pobyt w Japonii. Mimo, że mu firma splajtowała, słowa dotrzymał, stary, zmęczony człowiek, harując w fabryce. Mówią, że wszystko odkładał dla tej obietnicy, z wyjątkiem tych pieniędzy, za które kupował co miesiąc pewne drobiazgi dla siebie. Książki. Młodość oddał Cesarzowi, dorosłe życie sympatycznym dziwakom zza oceanu, których nie zdołał zabić. Ale okruchami czasu po cichu karmił własną duszę. Czytał jej, by nie przestawała latać.
. 638 100 575 34 142 318 370 665